Przejdź do treści


Zamieszczam oba zdjęcia, aby pokazać, jak radykalnie inaczej może wyglądać to samo miejsce. Rzecz nie dotyczy tylko kolorystyki i nastroju, ale też przekazu. Zdjęcie pierwsze to pejzaż wykonany z zamiarem zrobienia pejzażu. Sprzyjało światło, na niebie pojawiły się bonusy, woda dała z siebie wszystko – i lustrzane odbicie i pomarszczone rozmycie. Zdjęcie drugie zrobiłem nie mając większej nadziei na to, że widać będzie na nim to, co z dystansu było prawie niewidoczne – że te same drzewa, jesiennie wyłysiałe, stały się miejscem wieczornego zgromadzenia dziesiątek kormoranów. Było już dość ciemno, wieczorne szarości dominowały, czas naświetlania był dość długi. Postprodukcja kosztowała mnie sporo wysiłku – ale chyba się udało.

Wracam (z przyjemnością) do wyjazdu do Skandynawii, aby przypomnieć sobie ten poranek. Poprzedniego wieczoru kładłem się spać w swojej furgonetce w ulewnym deszczu. Była to pierwsza i ostatnia prawdziwa ulewa podczas tego wyjazdu, nawet w Bergen, podobno najbardziej deszczowym mieście Europy była tylko mżawka i to przez raptem jedno popołudnie. Wtedy, na przedostatnim chyba kampingu przed ponownym wjazdem do Szwecji Norwegia potraktowała mnie pogodowo w naprawdę norweskim stylu.
Kładąc się miałem przeczucie, że poranek może być ciekawy, co prawda słońce miało być od „niewłaściwej” strony (za plecami) albo równie dobrze mogło nadal lać. W każdym razie nastawiłem budzik na jakąś 4-tą rano i trafiłem mniej więcej w początek niebieskiej godziny. Czasu, gdy już kilka razy udawało mi się robić dobre pejzaże. Tym razem w bonusie dostałem jeszcze niskie chmury. W totalnej ciszy ustawiłem aparat na statywie. Kilkanaście metrów od brzegu przepłynął bóbr, którego przy tak słabym świetle nie miałem szansy sportretować. Ale widok jeziora Bandak, ten spokój po ulewie – to jedno z moich ulubionych zdjęć z tego wyjazdu.

Na tę miejscówkę na stawem Jamnik (Stawy Milickie) dotarłem z zaprzyjaźnioną ekipą fotografów, gdy na nocnym niebie dopiero zaczynały się pojawiać pierwsze światła poranka. Jednak już kilkanaście minut później było wystarczająco jasno, żeby robić zdjęcia, o niebawem zaczęło wyłaniać się słońce. Ptasi spektakl był nie do opisania, masowe przeloty, spacery po płytkiej wodzie i indywidualne popisy awiacji, wszystko to ze wschodzącym słońcem w tle. Wschód słońca był o tyle sprzyjający, że gdzieś w dali nad horyzontem musiało w powietrzu wisieć coś, co łagodziło jaskrawość światła.

Nad Wisłą o poranku może być naprawdę dziwnie. Nietypowa kolorystyka nieba, element „kradnący” pierwszy plan, mgła, a w dali ludzie skupieni na wyłowieniu z rzeki czegoś jadalnego :). Kolejny raz widać, że nad tą rzeką rzadko bywa ładnie, natomiast widoki bywają zaskakujące.

Powiedziałbym, że to zdjęcie dobrze obrazuje skomplikowane relacje, jakie mieszkańcy Warszawy (a może nawet całego Mazowsza) mają z Wisłą. Otóż w tej części Polski nie ma zbyt wielu malowniczych akwenów wodnych. Miejsc, w które chciałoby się przyjść rano lub wieczorem i rozkoszować tym, czym woda ubogaca krajobraz. Ładne miejsca nad Narwią, Bugiem, Zalewem Zegrzyńskim, a Wisłą w szczególności, bywają, a nie są. Podczas spaceru nagle udaje się wykroić kadr nieoszpecony brzydką zabudową. Na płaskim mazowieckim pejzażu światło musi być naprawdę wyjątkowe, żeby widok przyciągał wzrok. Wisła nie jest moim zdaniem rzeką szczególnie piękną.
Ja nad Wisłą bywam nieczęsto, a to, co udaje mi się wtedy zobaczyć, jest moim zdaniem zwyczajnie trudne w odbiorze. Tamtego dnia (plener z Katarzyną Gubrynowicz) Wisła trochę nam – piątce szczęściarzy – się otworzyła. Zanim to zrobiła, w tym mrocznym zakątku, oddzielonym od głównego nurtu pasem ziemi (czy też wysepką – nie pamiętam), w mroku poranka po wodzie zaczęła się snuć mgła, która dużo odmieniła.

Stawy Milickie to bardzo specyficzny ekosystem. Formalnie – sztuczne stawy rybne, istniejące od kilkuset lat. Nie wszędzie wolno wejść, teren nosi bardzo silne piętno ludzkiej działalności,. Ale jednocześnie przyroda zabiega tu o swoje, a dla ptaków zarybione stawy to jak stołówka. Stąd mnogość czapli, ale też mnóstwa innych gatunków. Widoczne są niemal na każdym kroku, choć rzadko z bliskiego dystansu. Stąd reputacja tego miejsca – ciekawe zdjęcie ze Stawów Milickich to ciągle jest COŚ.

Wspomniałem wcześniej, że do Norwegii wjechaliśmy ze Szwecji leśną drogą. Camping nad jeziorem Setten powitał nas spartańskimi warunkami i mżawką. Rozbiłem namiot, w którym miała spać moja żona. Sam przygotowałem do spania samochód – naszego dzielnego, niezawodnego, choć niemłodego VW Multivana. Tymczasem przestało padać, a niebo zaczęło się popisywać późnym zachodem słońca i rozedrganym światłem. To był jeden z tych momentów, gdy myślałem o tym, że szkoda czasu na sen.
Ruszyłem na spacer wokół jeziora. Teren był trudny, ścieżka śliska, upadłem z aparatem na statywie opartym na ramieniu. Podeszczowa mgła w pewnym momencie rozpłynęła się. Była godzina 23.30 lokalnego czasu, połowa lipca, gdy usiadłem z kubkiem wina na brzegu jeziora. Siedziałem jeszcze bardzo długo, cały czas robiąc zdjęcia.

Od dawna usiłuję zrozumieć, co wpływa na decyzję o tym, że zdjęcie będzie czarno-białe. Jak wiemy, obecnie rozstrzygnięcie to zapada na etapie postprodukcji.
30 lat temu poruszałem się wyłącznie w fotografii czarno-białej. Były to czasy analogowe, w warunkach domowych praca w kolorze była skrajnie trudna. Nawet jeśli wywołanie negatywu było wykonywane w wyspecjalizowanym laboratorium, wykonanie odbitek wciąż było skomplikowane. Praca z czarno-białym negatywem była względnie prosta, w procesie robienia odbitek można było mówić o pewnej kontroli. Zwolennikom koloru mówiło się, że Cartier-Bresson i Salgado też robili w B&W.
Z nastaniem fotografii cyfrowej pytanie straciło sens. Wiadomo, że kolor komunikuje więcej. Chyba że… nie ma żadnego dobrego pomysłu na jego wykorzystanie, a zdjęcie w oczywisty sposób coś przekazuje i opowiada.
Tak było z powyższą fotografią. Uważam, że nie trzeba jej tłumaczyć, może poza jednym, że chłopcy mówili, że woda jest bardzo zimna. Próbowałem wszystkiego – temperatury, jasności, nasycenia etc. Gasiłem kolory i je podkręcałem, testowałem kontrast i przejrzystość.
Wreszcie przeszedłem w czerń i biel i efekt mi się spodobał. Po prostu czasem kolor przeszkadza, właśnie wtedy, gdy jest nienadzwyczajny, a skoro nie da się z niego zrobić atutu, lepiej się go pozbyć i uwierzyć, że widz sam podejmie właściwe decyzje interpretacyjne.

Do Szwecji nie jechałem w poszukiwaniu wrażeń miejskich i Sztokholm jakiegoś gigantycznego wrażenia na mnie nie zrobił – ot, porządne europejskie miasto, wyróżnia się dużą obecnością akwenów wodnych wszelakich. Jednak metro zasługuje na uwagę z powodu nieukrywanej bliskości z nieożywioną przyrodą. Metro w Sztokholmie zostało wykute w skale (podobnie jak setki kilometrów tuneli drogowych w Norwegii) i nie ukrywa się tego faktu. Stąd ten surowy wygląd, w nieznacznym tylko stopniu maskowany fantazjami malarzy.

To, że bieżący sezon minął mi pod wpływem głębokiej fascynacji odwiedzoną po raz pierwszy (i na pewno nie ostatni) Skandynawią przypadkiem pokrywa się z występowaniem w tym roku zorzy polarnej nad Polską. W okolicach Warszawy trzeba wybrać się nad Bug, żeby mieć w miarę czysty widok na północ, w dodatku wzbogacony wodą na pierwszym planie. Doznanie nie jest niestety nadmiernie intymne, w okolicy było sporo innych fotografujących.