Dojście do miejsca, gdzie udało mi się zrobić to zdjęcie, było jak marsz akrobaty. Ropuch było tak dużo, że co jakiś czas musiałem w ostatniej chwili cofać krok, żeby którejś nie zrobić krzywdy. A one w zasadzie współpracowały, bo moja obecność (i potencjalne zagrożenie) motywowały je, żeby zacząć się ruszać, przez co stawały się lepiej widoczne. Nie wiem jednak jak taka taktyka się sprawdza w przypadku naturalnych wrogów ropuch, którzy chcieliby je zjeść. Zakładam, że ropucha bez trudu odróżnia człowieka od sowy i gdy pojawia się ta druga, broni się inaczej niż przede mną.
Marsz doprowadził mnie do płytkiego, za to szeroko rozlanego dopływu połączonego z niewielkim jeziorem. Słyszalna z daleka orkiestra ropuszych odgłosów godowych nie cichła, gdy się ostrożnie zbliżałem. Wreszcie wypatrzyłem tę parę i obserwującego ich „tego trzeciego” albo „tę trzecią”.